- Mińsk: Grozili, że nas poćwiartują...
- Audio0 KB
- 05.04.2006
RADIO POLONIA: Uczestniczył pan w demonstracjach na Placu Październikowym i został pan za udział w tej demonstracji skazany. Przebywał pan również w więzieniu.
DMITRIJ HURNIEWICZ student Uniwersytetu im. Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, obywatel Białorusi: Przyjechałem na Białoruś w sobotę. To było 6 marca. Zdążyłem zrobić kilka materiałów dla Redakcji Białoruskiej Radia Polonia i we wtorek w nocy, już po drugim dniu demonstracji, zatrzymano mnie. Później w protokole pojawiła się informacja, że zatrzymano mnie na Placu Październikowym albo że wykrzykiwałem hasła antypaństwowe, takie jak np. "Niech żyje Białoruś" czy "Precz z Łukaszenką". A ja stałem przy dziennikarzach, również tych z Telewizji Polskiej. Tuż koło mnie stał fotoreporter z Francji. Rozmawialiśmy. Robiłem zdjęcia. Nie można więc powiedzieć, że akurat uczestniczyłem w tej demonstracji, ponieważ nie byłem wśród protestujących.
RADIO POLONIA: Został pan schwytany. I co było dalej?
DMITRIJ HURNIEWICZ: Już o godzinie drugiej w nocy zamówiłem taksówkę, bo miałem jechać do domu, do rodziców, którzy mieszkają niedaleko Mińska. Taksówka miała przyjechać o trzeciej na Plac Październikowy. Taksówkarz jednak zadzwonił do mnie, że droga jest zamknięta i że muszę przejść ok. kilometra od tego Placu ponieważ on już tam na mnie czeka. Wyruszyłem z kolegami. Było nas czterech. Szliśmy główną ulicą Mińska, czyli Prospektem Franciszka Sakryny. Z daleka zobaczyłem, że są tam milicjanci i legitymują ludzi. Jak tylko zbliżyliśmy się do taksówki na odległość 10 metrów podszedł do nas milicjant. To nie był taki zwykły milicjant, którego można zazwyczaj spotkać w mieście. Miał czarne ubranie. Poprosił nas na komendę. Ja od razu zapytałem dlaczego. Jaki jest cel tego wszystkiego? Przecież nic takiego nie zrobiliśmy. On powiedział, że wszystko wytłumaczy za chwilę. Później zabrano nam telefony. Powiedziano nam, że musimy przejść do takiego parku, który jest naprzeciwko. Jakieś 10 metrów stąd i tam wszystko nam wytłumaczą. Zaprowadzono nas tam. Zauważyłem w tym parku dwa autobusy. Tam już było zapalone światło i widziałem, że do autobusu zapakowano już sporo ludzi. Kiedy minęliśmy ostatnie latarnie zaczęli nas bić. Mnie jako pierwszego. Z tyłu było trzech moich kolegów. Zaraz usłyszałem krzyki. Odwróciłem się na sekundę, żeby zobaczyć co się tam dzieje i zobaczyłem, że oni kopią, gdzie tylko można. Później rzucali jednym z nich o drzewo, o autobus, o szkło autobusu. Wszyscy zaczęli krzyczeć, że przecież nic złego tutaj nie robimy. Po prostu idziemy i wcale nie zamierzamy uciekać. Oni nie zwracali na to uwagi. Śmiali się. Bili dalej. Później jak worki od ziemniaków wrzucali wszystkich do autobusu. Nikt nie siedział na miejscu. Po prostu jeden na drugim, na podłodze leżeli ludzie. Ja akurat zostałem wrzucony do tego autobusu jako ostatni. Milicjant, który wszedł, postawił nogę na mojej głowie. Tak jechałem przez 10 minut. Oni zaczęli od razu od takiego nacisku psychologicznego. Mówili, że teraz nas zawiozą do Kuropat. To jest miejsce, gdzie rozstrzeliwano inteligencję białoruską w czasach stalinowskich. Powiedzieli, że teraz nas tam zawiozą, że wszystkich pozabijają, że już są gotowe miejsca dla nas wszystkich. Później rozmawialiśmy z tymi ludźmi, którzy byli w naszym autobusie. Naprawdę myśleliśmy, że nas tam właśnie wiozą.
RADIO POLONIA: Tylko młodzież była w tym autobusie?
DMITRIJ HURNIEWICZ: Ludzie do mniej więcej 30 roku życia. Była jedna obserwatorka OBWE, która mówiła, że jest obywatelką Francji i że ma samolot za godzinę, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Milicja zaczęła kląć. Mówili, że ją zgwałcą za chwilę, że już nigdzie nie pojedzie. Później powiedzieli, że zostanie deportowana. Kiedy leżeliśmy na tej podłodze spojrzałem na chwilę na dół i zobaczyłem, że moje spodnie były we krwi. To nie była moja krew. To była krew mojego kolegi. Spojrzałem na jego twarz. Był cały we krwi. Jego brat leżał obok. Płakał. Krzyczał. Nikt nie zwracał na to uwagi. Dziewczyny, które były w tym autobusie też płakały. Jeden z milicjantów wyciągnął z kieszeni komórkę. Podszedł do nich i pokazał im jakieś zdjęcie z tej komórki. Jedna z dziewczyn zaczęła krzyczeć. Potem wszystkie. Jak się okazało tam było zdjęcie pociętych na kawałki ludzi. I on powiedział, że to jest jego praca. To samo będzie z tą dziewczyną. Pamiętam jak wyciągnął nóż z kieszeni i odciął kawałek włosów na mojej głowie. Rzucił mi nim w twarz. powiedziawszy kilka słów. Kiedy powiedziałem, że jestem dziennikarzem Polskiego Radia z Redakcji Białoruskiej Radia Polonia, to on zaczął przeszukiwać moja torbę. Tam był mikrofon i cyfrowy magnetofon. On powiedział, że ja nagrywam w jego w autobusie. Ale magnetofon był wyłączony. Powiedziałem, że może to sobie przesłuchać, że tam nic nie ma. Włączyłem ten magnetofon. Akurat w tym miejscu gdzie włączyłem, było nagranie z konferencji prasowej OBWE w Mińsku. Sam początek. Moment kiedy jeszcze nikt nie zaczął mówić, tylko jakieś takie dziwne dźwięki i zakłócenia. On pomyślał, że akurat te dźwięki są z autobusu. I powiedział, że za chwilę zrobi mi krzywdę. Ale przesłuchał dalej i usłyszał, że ktoś mówi po angielsku. Wyciągnął dysk z magnetofonu. Włożył do kieszeni i oddał mi go. W tej chwili zrozumiałem, że nikt nas na pewno nie zabije. Bo po co oddawać magnetofon człowiekowi, którego za chwilę zabiją w Kuropatach. Za to zawieziono nas do tego osławionego więzienia na ulicy Akreścina w Mińsku. Tam już zobaczyłem normalnych, powiedzmy w porównaniu z tamtymi, milicjantów. Rozmawiali z nami. Jeden nawet przyznał, że słucha Redakcji Białoruskiej. Powiedział, że to bardzo dobre Radio. Tylko że mamy polski akcent. Ale poczuliśmy się trochę pewniej. Wiedzieliśmy, że krzywdy nam już nie zrobią.
RADIO POLONIA: Jakie były warunki w areszcie, w którym pan przebywał?
DMITRIJ HURNIEWICZ: Przez pierwsze trzy dni przebywaliśmy w nowym budynku. To był budynek w zasadzie jeszcze nie oddany do eksploatacji, więc było tam strasznie zimno. Myślę, że w najlepszym momencie było może +5, góra +7 stopni i w pierwszą noc było bardzo zimno. Chociaż ja bym nie nazwał tego nocą, bo nie wiedzieliśmy właściwie czy to noc czy może już dzień. Przez pierwsze 30 godzin nikt nie dawał nam żadnego jedzenia. Po prostu siedzieliśmy. Nikt nie mógł nawet zadzwonić do domu, ani w jakiś inny sposób poinformować rodziny, że jesteśmy tutaj. Było więc bardzo, bardzo ciężko przez te pierwsze trzy dni. Tym bardziej, że przebywało nas z 15 osób w pokoju dla powiedzmy sześciu-ośmiu osób. Po trzech dniach przeprowadzono nas do starego budynku. Nie nazwałbym tego złymi warunkami. Myślę, że więzienie to więzienie. Ale była już normalna temperatura. Chociaż nie było żadnego łóżka tylko coś w rodzaju takiego dużego stołu. Samo drewno. Na tym właśnie spaliśmy. Już po kilku dniach zaczęto przynosić nam jakieś rzeczy ciepłe. Ubranie, jedzenie. Urządziliśmy sobie z tego wszystkiego normalny pokój. Chociaż to co nam podano trudno nazwać jedzeniem. Raz przynieśli nam zupę, chyba z ryżu. W zimnej wodzie ryż i pocięte ziemniaki. Na surowo. Tego nie jedliśmy. Od razy odstawiliśmy i powiedzieliśmy, że nie będziemy tego jedli, że to nie humanitarne i wcale tego nie przyjmiemy.
RADIO POLONIA: Czy przedstawiono Wam jakieś zarzuty? Powiedziano dlaczego was zatrzymano i co się stało z tymi ludźmi, którzy z panem trafili do aresztu?
DMITRIJ HURNIEWICZ: Po 20 godzinach przyprowadzono nas do sądu w Mińsku. Wcześniej pokazano nam protokół zatrzymania. W moim było o udziale w nielegalnej demonstracji. To jest artykuł 167. Kodeksu Administracyjnego. Oczywiście nie podpisałem tego. Napisałem, że nie zgadzam się z tym protokołem, ponieważ była wpisana inna godzina zatrzymania, inne miejsce zatrzymania i warunki zatrzymania. Na przykład, że ktoś nas uprzedzał, że uczestniczymy w nielegalnej akcji. Mój proces sądowy trwał chyba z 5 minut. Może nawet mniej. Byli tylko sędzia i sekretarka. Od razu postawiono mi zarzut. Powiedziano, że grozi mi 10 dni więzienia. Ja oczywiście się z tym nie zgodziłem. Chciałem powołać swoich świadków. Nikt ich nie zawołał, chociaż znajdowali się na dole. Na pierwszym piętrze. A sala sądowa była na trzecim. Natomiast wezwano świadków, którzy widzieli mnie na Placu. Okazało się, że to funkcjonariusze ZOMO, którzy mnie zatrzymywali. Na Białorusi ustawodawstwo pozwala na to, żeby świadkami w procesie sądowym mogli być przedstawiciele władzy czy oddziałów specjalnych milicji. Po kolei wchodzili. Najpierw jeden. Potem drugi. Nie zgadzali się w żadnym punkcie swoich zeznań. Kiedy zwróciłem na to uwagę sędziemu, on powiedział, że ja się mylę. Że zeznania są spójne. I tak będzie w protokole z rozprawy. Jeden z tych milicjantów na przykład powiedział, że zostałem zatrzymany na Placu Październikowym, drugi zaś powiedział, że zostałem zatrzymany koło cyrku. Pierwszy powiedział, że zatrzymano o 03:05. Drugi, że o 03:45. Jeden, że mnie osobiście nawoływał do tego żebym poszedł do domu koło pewnego budynku. Drugi, że z drugiej strony ulicy. A sędzia nie zwracał na to najmniejsze uwagi.
RADIO POLONIA: Ale mimo to wyrok został ogłoszony?
DMITRIJ HURNIEWICZ: Tak.
RADIO POLONIA: Jaki był ten wyrok?
DMITRIJ HURNIEWICZ: 10 dni aresztu za udział w nielegalnej demonstracji. Między innymi za to, że wykrzykiwałem hasła antypaństwowe, np. „Niech żyje Białoruś”. To dla sędziego było najgorsze hasło antypaństwowe.
RADIO POLONIA: Jak ocenia pan obecna sytuację na Białorusi? Na ile Białoruska opozycja ma szanse na pozyskanie społeczeństwa dla swoich działań? Jaka jest jej siła?
DMITRIJ HURNIEWICZ: Ja uważam, że to, iż w tych dniach, zostało aresztowanych około 2 tys. ludzi nie będzie nadaremne. Siedząc w więzieniu rozmawiałem z kolegami. Przekazywaliśmy jakieś notatki jeden do drugiego. Nikt ze znajomych np. nie powiedział, że nigdy w życiu nie przyjdzie już na żadną demonstrację. Albo nie będzie już więcej popierał kandydata opozycji. Każdy mówił, że najważniejsze teraz jest żeby ten proces po prostu miał kontynuację. Żeby był ciąg dalszy. Ponieważ wszędzie w Białorusi ludzie o tym mówią. Mówią też w małych wioskach czy w miastach powiatowych. W samym Mińsku. Wszędzie. W transporcie miejskim. Taksówkarze o tym mówią. W fabrykach o tym mówią. A rodzice tej zatrzymanej młodzieży, mówią, że już tego tak nie zostawią. Ponieważ dzieci zostały zatrzymane po prostu nielegalnie. Bez żądnego powodu. A jeszcze do tego po prostu brutalnie je pobito. Ja uważam, że to w pewnym sensie było pozytywne. Bo jeśli mówimy o odzyskaniu wolności, to musi być jakaś ofiara za tę wolność. Ja myślę, że pierwsza ofiara tej wolności to właśnie te 2 tys. osób. Choć już wiadomo, że jedna osoba zmarła w szpitalu. Prawdopodobnie po pobiciu przez funkcjonariuszy ZOMO. Ja myślę, że to jest pierwsza ofiara białoruskiej walki o demokrację. Ale ta demokracja zapanuje u nas już niedługo. (ms)